Powszechnie wielbiona i uznawana za jedną z ważniejszych płyt lat dziewięćdziesiątych. Jestem rozwalony. Z jednej strony świetne ponadczasowe teksty, z wersami predysponującymi do klasyki polskiej poezji, a z drugiej strony muzyka w większości dla mnie nie do przyjęcia. Rozumiem, puszczane oko do wymagającego inteligentnego słuchacza. Jestem nawet wstanie załapać humor wysokich lotów jaki wypływa z każdego utworu, ale nie mogę przełknąć takich muzycznych odlotów jak utwór numer jeden czyli "Śmierdzi Mi z Ust". Uwielbiam "Jesienną Deprechę" za tekst, bo chyba wszyscy za to ją uwielbiają i czczą, ale znów ten muzyczny pastisz powoduje chęć jednorazowego przesłuchania tego utworu i to jedynie dla tekstu.
Widzę i czytam jacy znani instrumentaliści brali udział w nagraniu tego klasyka, ale pewnych rzeczy ze spokojem przełknąć nie mogę, chociaż bardzo bym chciał. Tępy aż tak raczej nie jestem i domyślam się, że Tymon zamierzał przelecieć się po wszystkich znanych mu i dostępnych gatunkach muzycznych i im dowalić, a że facet bysty i inteligentny jest, to nie sprawiło mu to problemu by odnaleźć się w każdym z parodiowanych stylów. I tak też wygląda ta płyta. Niby wygłup, a inteligentny, niby głupie teksty, a oddające idee i znaki szczególne danego nurtu. Prześmiewcze, cholernie inteligentne. Mam wrażenie że to płyta bardziej dla eurydytów i socjologów rocka, niż dla przeciętnego odbiorcy dźwięków wypływających po wprawieniu w drżenie sześciu strun.
Zamiast jednak wylewać pomyje na utwory, które niekoniecznie do mnie przemówiły, zajmę kilka wersów wypełnionych słowami kilka też poświęce na docenienie tej części tego materiału, który jak najbardziej mieści się w mojej tolerancji i dzięki którym wogóle piszę o tej płycie. Monumentalne fragmenty tej przedziwnej płyty to zapadające w pamięć po wsze czasy następujące utwory:
To absolutne perełki, tekstowo- muzyczne. Bez nich byłbym smutniejszy i uboższy. I tak jest nieźle, kiedyś bardziej pojechana ta płyta mi się wydawała i bardzo długo jej nie słuchałem i nie mogłem jej słuchać. Jednak z biegiem czasu, coraz dłuższe fragmenty tego misz maszu do mnie przemawiają. Boże, jak ja powoli dojrzewam. Czuję, że do Mozarta, Bacha i innych bezgitarowców chyba jednak już nie zdażę dojrzeć, a może chłopaki niezłe numery tworzyli i tyle dobrej muzyki przez moją niedojrzałość tracę.
No i okładka też mi się nie podoba, wręcz mnie denerwuje. Skoro tak żąglują stylami, formą i dźwiękiem to mogliby się również do okładki bardziej przyłożyć. Powszechny zachwyt nad dziełem widoczny w obu recenzjach. Okazuje się, że w Polskce są sami znawcy Zappy i jego twórczości, którzy poszukują ech jego muzyki i z Ryszarda robią polskiego klona Franka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz