poniedziałek, 28 października 2013

Porter Band- Porter Band 99

 

Ponownie sięgam do boksu Johna Portera, bo jak mi się wydaje jeszcze sporo płyt z niego przerobić muszę. Pisałem o starszych rzeczach Johna, więc tym razem muszę sięgnąć do twórczości prawie współczesnej. Mam na myśli twórczośc rockową, a nie mezaliansową romantyczno pościelową kreowaną wspólnie z Anitą Lipnicką. Dzisiaj zatem jedna z ostatnich fonograficznych pozycji w dyskografii Walijczyka, z którą się w pełni utożsamiam i która wiele razy dawała mi kopa muzycznego przez co znam ją na pamięć. Ją czyli płytę "Porter Band 99"


 
Oczywiście taką płytę jak "Helicopters" nagrywa się raz w życiu, ale na tej młodszej o kilkanaście lat płycie Joh wraz z zespołem sypie melodyjnymi utworami jak z rękawa. Grając takie numery na zachodzie zapewne byłby gwiazdą wielkiego formatu, za to w Polsce jest tylko Walijczykiem miejszającym w Polsce. Najkrótszą recenzją tej płyty niech będzie stwierdzenie, że każdy utwór znajdujący się na tym krążku to po prostu:
 
 
Wszystko jest porterowe. Jak już grają ostro rockowo do przodu jak w "Leather Skirt" to jest z przytupem, ale to i tak wszystko molowo brzmi, co akurat mi odpowiada. Wokal Johna zawsze cierpiący. Kocham to. "Seasons" jeden z moich ulubionych fragmentów płyty, wokalnie majstersztyk chórkowy i znów smutno acz bojowo. Taki znów utwór kojarzący mi się z Justinem Sulivanem z New Model Army. To dobre skojarzenia są. Porter Band w wysokiej formie widoczny jest też w skradającym się "Nothing Better" chyba kolejny mój faworyt tego krążka. Chociaż jak już pisałem, tu nie ma pustych przebiegów, wszystko riffowo melodyjnie, wokale- klasa światowa.
 
 

 
Może z dzisiejszej perspektywy już mniej słucham takiej muzyki i tej konkretnej płyty, w sumie sam nie wiem dlaczego, ale każdy powrót do tej płyty powoduje miłe wrażenia i doznania. Tak to chyba ostatnia płyta Portera z Bandem, którą tak wysoko cenię i tak dobrze ją znam. Jest na tej płycie auto odniesień do pierwszej płyty, cenne smaczki, może jakieś rozliczenie się ze samym sobą, a może po prostu John Porter, niepodrabialny, rozpoznawalny w każdej sekundzie.
 
Przepraszam po raz kolejny za mą ślepą miłość do Johna Portera, którą wyznaję przy okazji każdej opisywanej płyty sygnowanej jego nazwiskiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz