Jako rockowy burak postanowiłem chwilowo odpocząć od sprzęgnięć gitar i nieznośnych krzyków wokalistów różnorakich. Przejrzałem i wyciągnąłem bliżej gramofonu kilka płyt, które raczej rzadko na nim lądują a niekoniecznie zasługują na taki los. Nie zawsze mam ochotę i nastrój na tego rodzaju twórczość rodzimych artystów ale zbliżający się long kanikuły spowodowały we mnie chęć ukojenia umysłu i jego składowych. Na pierwszy ogień poszła płyta pani Hanny Banaszak, na której wykonuje różne standardy muzyki światowej. Czego my tu nie mamy! Tytuły niech mówią same za siebie.
Zastrzeżenia? Tak, troszkę te wszystkie aranżacje są jak dla mnie zbyt big bandowe, brakuje im delikatności, subtelności i klimatu knajpy. Wszystko słychać jakby było to grane na dużej scenie, na której samotna Hanna Banaszak stoi na tle ubranej w białe marynarki orkiestry pod batutą Zbigniewa Górnego. Poza tym słucha się tego całkiem całkiem, nawet domownicy zatrzymali się pod moim pokojem i ze zdziwieniem odnotowali fakt iż nie docierają z niego diabelskie jęki metalowych kapel, a momentami niebański głos artystki naszej rodzimej. Strona druga o wiele ciekawsza.