Kompletnie nie interesowało mnie to, że mój dawny idol wydał nową płytę. Po muzycznych przygodach ze swoją żoną, czy też chyba już byłą żoną nie łudziłem się, że ten facet nagra jeszcze coś co mogłoby mnie zainteresować. Do tego jeszcze ujrzałem w internetach i prasie tą koszmarną okładkę. Z tych oto właśnie powodów nie zamierzałem nawet zapoznawać się z klipem dostępnym do obejrzenia promującym to właśnie wydawnictwo.
Jak widać od premiery tej płyty minęło kupę czasu, a ja stałem się posiadaczem tego krążka pod koniec ubiegłego roku. Jedyne co mnie skusiło by nabyć to wydawnictwo to jego niebywale niska cena. Żal mi się tej płyty zrobiło i ją nabyłem wydając na nią mniej niż dziesięć złotych. Płytę włączyłem w samochodzie kilka dni po jej nabyciu i chyba z niego za szybko jej nie wyjmę. Zaskoczenie totalne. John Porter mnie zaskoczył in plus.
Praktycznie połowa płyty to rzeczy znakomite muzycznie. John Porter jakiego znałem i jakiego ceniłem. Muzycznie to dalej smutek i nostalgia podana w jego stylu. Na płycie praktycznie nie ma żywszych utworów, żadnych czadów. Są oczywiście przesterowane gitary ale użyte subtelnie. Do tego wszystkiego płyta świetnie brzmi. Piękne brzmienie każdego z użytych instrumentów. Jak dla mnie światowa produkcja.
Może pod koniec płyta zaczyna nieco nużyć, co jednak i tak nie zmienia mojego nad nią zachwytu. Zwracam honor panie Porter. Świetne granie. Chciałbym usłyszeć na żywo te utwory, ale nie w wersjach akustycznych, tylko takich z prądem jak na płycie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz