Gdyby nie moja muzyczna ciekawość by poznać wszystkie płyty jakie posiadał swego czasu w swojej kolekcji mój partner wielu wieczorów muzyczno-słownych, pewnie tak szybko bym nie trafił na ten album. Swoją drogą, ilu płyt nie zdążyłem jeszcze wtedy poznać i przesłuchać tylko on wie. Tak więc w końcu nadszedł ten dzień i „Helicopters” wdarła się do mojego życia od pierwszego przesłuchania. Najpierw winyl i nagrana przez przyjaciela dla mnie kaseta z tym krążkiem, a potem nie czekając i nie zastanawiając się niebieski dysk z opisywanego już boxu ze wszystkimi płytami Portera.
Nie jestem w stanie napisać niczego odkrywczego o tej płycie, bo wszyscy są zgodni do tego, że płyta „Helicopters” jest jedną z wybitniejszych płyt rodzimego rocka. Jedynie mogę próbować nieudolnie wyrazić swą miłość do tych wszystkich utworów. Z tą płytą byłem zawsze, nie ważne czy miałem dobre chwile, czy złą passę w życiu. Ten romantyczny smutek w głosie walijskiego Polaka zawsze mnie rozkłada. Idealnie spasowane wszystkie elementy muzyki, bo jest tu czas i miejsce na świetne melodie, żywe zagrywki gitarowe czy też smutne molowe akordy. Genialne groove basu. Słucha się tego jak najlepszych pozycji zagranicznego rocka. Energia, żywioł, puls, refreny, tak melodyjne, że gwiazdy popu mogłyby się od Johna uczyć jak układać ścieżki wokalne swoich wypocin królujących na falach współczesnego eteru.
Jaki utwór opisać , jaki pominąć, który wyróżnić i za co. Kłopot z tym mam. No bo jak pominąć bądź też chociaż słowem nie wspomnieć o początku płyty i ty ty ty ty tr tr trrtr try ty ty. Przebój klasy światowej toż to jest.
Już kilka razy wspominałem, przy okazji tego rodzaju płyt, że powinienem właściwie poświęcić każdej kompozycji osobny rozdzialik w mojej muzycznej blogowej książce, bo na to zasługują. Oczywiście było by to kłopotliwe i nudne, bo ile razy opisywałbym to samo i tą samą okładkę na początku każdego posta wklejałbym. No bo jak tu nie wspomnieć o drugim na płycie płynącym lekko niczym dobre auto po równej autostradzie Northern Winds
I tak ta duchowa uczta trwa przez całą płytę. Tytułowy numer z zabójczym wokalnym o o ho ło ho ho ho oooooo. Solówka i klimat tego utworu prawie jak w Wishbone Ash. Napięcie już absolutnie nie spada do końca trwania tego krążka
Zabójczy utwór Refill z ultra mega spasionym zaśpiewem: Ty ty tyry tyn ty ty ty ry. Gdyby ten numer nagrano na zachodzie, na pewno znalazłby się wysoko we wszelakich zestawieniach de bestów of hits. Jeśli komuś nie drga noga przy tym utworze to musi zgłosić się do specjalisty.
Kolejny wielki utwór pozostawię bez komentarza. Ladies And Gentelmen- I'm Just A Singer
Jeden z moich ulubionych na tej płycie- Crazy, Crazy, Crazy, jakiś taki nostalgiczny, zawsze łapie mnie za serce. No i chyba najbardziej mnie rozwalający utwór, może nie do końca reprezentatywny dla tej płyty, bo nawet się na niej nie znalazł w oryginalnym winylowym wydaniu to Brave Gun. Ależ moc, smutnawe nuty robią mi dobrze. Rewelacyjna rockowa jazda.
Co przedstawia okładka? Mapę? Zdjęcie gór z góry?
Już kilka razy wspominałem, przy okazji tego rodzaju płyt, że powinienem właściwie poświęcić każdej kompozycji osobny rozdzialik w mojej muzycznej blogowej książce, bo na to zasługują. Oczywiście było by to kłopotliwe i nudne, bo ile razy opisywałbym to samo i tą samą okładkę na początku każdego posta wklejałbym. No bo jak tu nie wspomnieć o drugim na płycie płynącym lekko niczym dobre auto po równej autostradzie Northern Winds
I tak ta duchowa uczta trwa przez całą płytę. Tytułowy numer z zabójczym wokalnym o o ho ło ho ho ho oooooo. Solówka i klimat tego utworu prawie jak w Wishbone Ash. Napięcie już absolutnie nie spada do końca trwania tego krążka
Zabójczy utwór Refill z ultra mega spasionym zaśpiewem: Ty ty tyry tyn ty ty ty ry. Gdyby ten numer nagrano na zachodzie, na pewno znalazłby się wysoko we wszelakich zestawieniach de bestów of hits. Jeśli komuś nie drga noga przy tym utworze to musi zgłosić się do specjalisty.
Kolejny wielki utwór pozostawię bez komentarza. Ladies And Gentelmen- I'm Just A Singer
Jeden z moich ulubionych na tej płycie- Crazy, Crazy, Crazy, jakiś taki nostalgiczny, zawsze łapie mnie za serce. No i chyba najbardziej mnie rozwalający utwór, może nie do końca reprezentatywny dla tej płyty, bo nawet się na niej nie znalazł w oryginalnym winylowym wydaniu to Brave Gun. Ależ moc, smutnawe nuty robią mi dobrze. Rewelacyjna rockowa jazda.
Co przedstawia okładka? Mapę? Zdjęcie gór z góry?
Wreszcie coś fajnego! :-) Zajebista płyta.
OdpowiedzUsuńZłego słowa nie powiem, klimatyczna.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że dalej było coraz gorzej, żeby nie powiedzieć beznadziejnie - przynajmniej dla mnie. Nuda taka, że zasypiam w połowie.
OdpowiedzUsuńa mi się twórczośc Portera podoba cała. Nie liczę płyt z Lipnicką bo to już nie Porter.
OdpowiedzUsuńStryders- tyle sie napisałema Tobie się jedna płyta podoba hehehe
OdpowiedzUsuńhm
OdpowiedzUsuńMz najlepsza płyta Portera. Mz wcale nie taka wybitna, to raczej mizeria tamtego okresu uczyniła ja wybitną. Ale - mz najważniejsza dla polskiego rocka, taki katalizator, który pomógł naszemu rockowi wybuchnąć, choć ja wolę pierwszą płytę Izy:):):)
OdpowiedzUsuń