wtorek, 23 sierpnia 2011

John Porter- Too Much Trouble


Dla mnie ta płyta to coś więcej niż tylko zbiór utworów. Kocham każdy trzask na niej. Począwszy od konferansjerki samego Johna na początku i między utworami, poprzez jego całą muzykę na tej płycie zawartą. Sama gitara i John, tak smutny i nastrojowy, że trudno to opisać. Generalnie nie jestem fanem grania akustycznego, bez pełengo instrumentarium i zazwyczaj taka forma mnie strasznie nudzi, ale w tym wypadku po prostu odpadam. Najlepsza płyta polska i zagraniczna z takim rodzajem grania. I nie chcę słyszeć żadnych Springstinów i ich Nebrasek czy Dylanów i smęceń Claptona unplugged w szczególności. Na "Magic Moments" jest więcej smutku, czadu, energii, nastroju  niż gdziekolwiek dane było mi usłyszeć.


Tą płytę poznałem u mego frienda M., ten co ma pełno analogów i całe mieszkanie w płytach. Przegrał mi najpierw oczywiście kultowy "Helicopters" Porter Bandu na kasetę i tak się zaczęło. Zakochałem się. Potem tylko donosiłem tylko puste kasety i nagrywał mi wszystko co miał z Porterem w nazwisku. Od tej pory zostałem największym fanem talentu Johna Portera w powiecie. Zaraziłem nim też moich kompanów R i P. 
Długie tygodnie nagrana płyta „Magic Moments” nie opuszczała mnie, a monologi Johna pomiędzy utworami weszły na stałe do mojego języka codziennego. Tak po krotce wygląda rys historyczny mego spotkania z Johnem.



Z Johnem miałem jeszcze raz okazję spotkać się twarzą w twarz podczas jego solowego- akustycznego- a jakże koncertu w poznańskim klubie studenckim Akumulatory. Przypadkowo zobaczyłem plakat na mieście i stwierdziłem, że idę, próbowałem namówić na wspólne wyjście R. ale z różnych względów (zapewne kobiety) nie poszedł ze mną. Do dzisiaj pewnie tego żałuje.

(zostawiłem sobie ten bilet i proszę, w końcu się przydał)


Ciemna scena,  wysoki stołek, rzędy krzeseł, siadłem i tak siedziałem. Nie wiedziałem czego moge sie spodziewać. Wyszedł z granatowym akustykiem i zaczarował mnie swoim graniem. Było wszystko co na jego solowych płytach akustycznych. Byłem w niebo wzięty, od tej pory to już nie była miłość, a kult Johna Portera z mojej strony. To był najlepszy koncert na jakim byłem w życiu.

kompaktowa edycja
























W czasie krótkiej przerwy, bo zrobił przerwę, udałem się do toalety, robię co mam do zrobienia, wchodzi ktoś, przesuwam się, patrzę a to John. Spytał: Jak ci idzie? (łamaną polszczyzną oczywiście), dobrze, odpowiedziałem, po czym myłem ręce, tak długo aż on skończył robić to co miał do zrobienia, i mył ręce też spojrzał na mnie uśmiechnął się i wyszliśmy razem. Taki czub jestem nawet się nie odezwałem do niego. Tak wyglądało moje z nim spotkanie.




Żeby nie było wątpliwości ma miłość do muzyki Johna skończyła się wraz z wydaniem jego płyty z Anitą Lipnicką. Nic do niej nie mam, znaczy się do Anity, ale muzycznie już tam nic dla siebie nie odnajduję.

3 komentarze:

  1. świat zatrzyma się jednak dopiero wtedy gdy zabraknie Dylana czy Springsteena, bo to Oni są Bogami.

    OdpowiedzUsuń
  2. Potem tylko donosiłem tylko puste kasety i nagrywał mi wszystko co miał z Porterem w nazwisku

    Dwa Plus Jeden i Kayah również? ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. nie te rzeczy poznałem póxniej jak przestałem być aż tak ortodoksyjny w swoich poglądach

    OdpowiedzUsuń