Kompletny odlot. Prawie, że na życzenie dzisiejszy utwór. Niejako uzupełnienie ostatniego wpisu o L-4. Teledysk równie zacny co sama kompozycja, ja już znikam i włączam sobie to po raz czternasty już dzisiaj. Czy ten utwór wyszedł na jakiejś płycie, składance?
Nie ma o czym mówić, składanka jak się patrzy, a że nie miałem innych materiałów o zespole L-4, to wykorzystam tą płytę, tym bardziej że na niej znajdują się chyba jedyne zarejestrowane przez zespół utwory. Jednocześnie chciałbym zwrócić uwagę na doborowe towarzystwo w jakim się znajduje zespół L-4. Jeśli jesteś wychowany i urodzony w peerlelu- a jestem, to musisz znać i musiałeś nucić ten utwór- znałem i nuciłem.
Kiedyś, (gdy miałem siedem lat) ten utwór jawił mi się jako genialna rzecz i szczyt rockendrola, no dzisiaj jedynie moge go traktować w kategoriach wspomnienia i faktu, że L- 4 zrobili coś wielkiego, bo w smutnym jak w książce Orwella kraju nagrali przebój z niezłym tekstem, który nie był walczącym z systemem tworem tylko był zabawą, może zgrywą. Świetnie się tego słucha. Musiał się ten utwór u mnie prędzej czy później znaleźć bo wpisuje się on w cykl polskich ejtisowych numerów imprezowych. Coś czuję, że ten utwór byłby powtarzany wielokrotnie podczas tej zapowiadanej przeze mnie od początku istenienia tego bloga imprezie w takich klimatach.
Właściwie, to gdyby tylko ta płyta miała wydanie kompaktowe, to nawet nie musiałbym robić składanki, bo włączyłbym cały dysk, przyznać trzeba że byłoby przy czym się zabawić
Chwila odpoczynku przy stronie be gdzie Made In Poland wygonił by ludzi z parkietu do baru i na papieroska. No ja w sumie przy tym numerze to bym poskakał. Przynajmniej miałbym wolny parkiet.
A jeszcze przecież jest tutajRoxa, którą już zaprosiłem kiedyś do siebie
To jedna z najlepszych płyt jakie posiadam i z resztą nie mam na myśli jedynie polskiej muzyki. Po pierwszej genialnej, nie oczekiwałem niczego gorszego chociaż bałem się, że mogą chłopaki pęknąć i zagrać słabiej, a dostałem równie dobre dzieło jeśli nie momentami jeszcze lepsze. Przede wszystkim jest ostrzej i ciężej. Kompozycje rozbudowane, poukładane z klasą i rozmachem, czyli prawie prog metal. Chociaż oczywiście wrzucanie Riverside do takiej przegródki jest krzywdzące troszkę, bo grają po prostu swoje. Chociaż obecność ich płyt na półce obok Porcupine Tree powinno być zaszczytem dla pana Stevena Wilsona. Gdy teraz tak słucham po kilku latach i na spokojnie bez emocji mogę się wypowiedzieć to stwierdzić muszę, że brzmienie dwójki jest lekko skopane, troszkę kuleje brzmienie perkusji i ogólnie cała płyta jest lekko płaska, troszkę dynamiki bym dołożył. Ale każdy lubi inaczej więc się nie czepiam i tak przyjmuję tą płytę z otwartymi rękoma jak syna wracającego z przedszkola. Osobiście preferuję brzmienie zbliżone do tego jak zespół brzmi na pierwszej swojej płycie, gdzie wszystko jest wyraźniejsze, selektywniejsze. Ciężko to opisać słowami, trzeba posłuchać. I to byłby jeden, jedyny mały zarzut w stosunku do "Second Life Syndrome" Teraz już pozostało mi tylko zachwycać się tym arcydziełem.
Nie wiem ile razy już przesłuchałem ten krążek, w każdym razie bywały długie tygodnie, że nie słuchałem nic poza Riverside. Każdy utwór to osobny byt wart opisu i umieszczenia choociażby kilku słów o nim, bo nie jestem w stanie wyróżnić żadnej kompozycji jako tej najlepszej. Otwarcie płyty to intro oparte na wokalnych mantrach buduje nastrój by przywalićrozbudowanym i zmiennym "Volte Face". Świetne wokale od łagodnego śpiewu, do ostrego wrzasku, tyle się tu dzieje, że mam ochotę za każdym razem przesłuchać ten utwór dwa razy z rzędu. Galopady klawiszowo gitarowe przepyszne. I to wszystko zamknięte w ponad ośmiu minutach energetycznego rocka z najwyższej półki!
Właściwie już ten utwór mi wystarczył by pokochać "Second Life Syndrome" a to precież dopiero początek. Zaraz potem chwila odpoczynku w postaci ekscytującegoConceiving You, mogącego bez problemu również znajdować się na debiucie.Ten utwór ma siłę chyba poruszyć każdego.Zajawiskowo piękna kompozycja.No przecież pisałem, że tu dla słabych rzeczy miejsca brak.
Tytułowa kobyła też niczego sobie. Riverside na tej płycie łączą to wszystko co trzyma mnie przy rocku. Idealne proporcje liryki z momentami ostrymi, wręcz metalowymi. I słychać bas, który jest wyraźny, dobitny i prede wszystkim słyszalny. Słychać, że bas nie robi jedynie za tło i za zapychacz niskich częstotliwości, ale jest samoistnym bytem. Wiem, że z tym basem jestem skrzywiony, ale tak mam. W tej kompozycji jest wszystko. A klawisze, ale to osobny temat.
I w końcu najostrzejszy fragment tej płyty. Yeah, czad, energy, mój faworyt. Za potężny i prosty riff i za genialną końcówkę utwór ten awansuje do pierwszej dwudziestki moich fejwryt czadowych form muzycznych.
Tja, to jedna z niewielu płyt jakie w życiu dorosłym poznałem i jakie zrobiły na mnie takie wrażenie, które można jedynie porównać z moimi zachytami nad zespołami, jakie poznawałem mając lat naście a nie -eścia albo -ści kilka. I znów chwila wytchnienia po tym wyziewie, z piękną linią basu, zresztą ze wszystkim pięknym i pobudzającym wyobrażnieI Turned You Down. A nie mówiłem jeden utwór lepszy od drugiego.Nie wiem skąd takie dźwięki biorą się w głowach normalnych ludzi.Panie Grudziński, dziękuję za te solówki. Pokazał pan by zagrać genialną solówkę potrzebne sa oprócz umiejętności technicznych również emocje. Panie Vai, Satriani, samą techniką to możecie grać na czas w teleturnieju, a nie muzykę.
Wspomniałem o klawiszach. Jeden z moich cichych jednak faworytów na "Second Life Syndrome"Reality Dream III. Klawiszowiec dostał swoje pieć minut i jedną sekundę i je wykorzystał. Do tego dawno już nie słyszałem tak masywnego riffu wygenerowanego ludzką ręką na gitarze. Obłęd. Tak chyba najlepsza rzecz jaka przytrafiła się tej płycie to ten utwór. Do końca płyty jeszcze dwa utwory, ale jestem już emocjonalnie wyczerpany więc przesłucham je bez słowa. Szkoda tylko, że to ostatnia tak dobra płyta Riversajdów w całości. potem już tylko większe lub mniejsze fragmenty były porywające, co nie znaczy że złe. Ale gdy tak wysoko stawia się poprzeczki jak na pierwszej i drugiej płycie to potem bardzo często je przeskoczyć.
Chciałem tez zrobić zdjęcie długopisu jaki dostałem na jednym z koncertów klubowych, na którym byłem i na którym właśnie zakupiłem tą płytę. Tyle lat trzymałem ten wypisany długopis z logiem zespołu, bo wierzyłem, że do czegoś mi on się przyda. Gdy stworzyłem swojego bloga od razu wiedziałem, że będzie z niego świetny materiał graficzny. I co, dzisiaj gdy jest potrzebny nie ma go nigdzie. Ostatnio widziałem go latem, podczas przeprowadzki. Zapewne znajdzie się w najmniej oczekiwanym momencie. Wtedy zrobię osobnego posta i go uwiecznię na zdjęciu. Obiecuję.
P.S.
Podczas tej samej przeprowadzki zgubiłem tez żelazko. Jak je znajdę to nie będę go wam pokazywał. Obiecuję.
W końcu odpoczniemy od zgiełku gitar, chociaż wcale tak
lekko nie będzie jak wam się wydaje. Przed telewizorem siedzę rzadko, bo
rzadko, ale siedzę i bezmyślnie zazwyczaj klikam pilotem, licząc że znajdę coś
co mnie zainteresuje i docieram po raz kolejny do stacji TVP Kultura. Często
się tam zatrzymuję na dłużej, nie dlatego że taki kulturalny jestem, ale często
można tam znaleźć programy dotyczące tego co mnie interesuje, a interesuje mnie
z tego co mi się wydaje i na ile siebie sam znam- muzyka. Na ekranie ukazał się
facet w elegancko skrojonym garniturze i czarnym krawacie elegancko
rozkładającym się na białej koszuli. Facet miał też bardzo modną fryzurę, chyba
sam sobie taką zapuszczę. No generalnie wyglądał bardzo porządnie, tak
porządnie że sam z przyjemnością bym się tak ubrał. To był właśnie Wojciech
Mazolewski. Nazwisko znane w kręgach jazzowych i jego okolicach, stąd też
delikatnie podniosłem palec z nad klawisza odpowiedzialnego za przejście o
kanał wyżej.
Zagrali jeden utwór, piękny spokojny, miękki….
Potem Mazolewski opowiedział wszystko o tej płycie, że
nagrali ją praktycznie na setkę, że zakupili mnóstwo starego sprzętu z epoki,
że nagrywano analogowo, że w studio było gorąco, że grali, nagrywali, że brzmi to
ciepło, aksamitnie, tak jak kiedyś… że płyta nawiązuje do klasycznych dokonań
jazzu z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Opowiedział o okładce, że to
naklejone kawałki prawdziwej taśmy magnetofonowej, opowiedział, że to
nawiązanie oczywiście do Nirvany, ale tego już nie pamiętam jak to uzasadnił.
Zagrali jeszcze raz, program się skończył, a ja już wiedziałem, że muszę mieć
tą muzykę. Wiedziałem, że będę tego słuchał, że będzie brzmiała tak jak lubię
jak Coltrane, jak Davis. „Smells Like Tape Spirit” swoją drogą świetny tytuł i
oddanie ducha tej muzyki. Momentami płyta ta jest bardzo przystępna, jak na
twórczość pana Mazolewskiego, który w innych projektach daje upust swoim
awangardowym ciągotom. „Newcomer” z początku i „Newcomer (Sunny Take)".Początek
i koniec tej świetnej płyty. Polak jednak też czasem potrafi.
Dziwna to płyta. Po części materiał archiwalny nagrany na
nowo. Niektóre wersje klasycznych utworów zespołu mogą budzić kontrowersje, to
normalne. Dodana wstawka w Białej Fladze 91, pominięta klawiszowa solówka. Jak
można! Owszem można. Jeśli się ma ochotę na oryginał to sięgamy po „Single
82-85”. Nowa wersja, nowe czasy można by rzec. Swoją drogą świetnie brzmi pan
Ciechowski Grzegorz odnajdujący, bądź też nie swoich znajomych w tym nowym
fragmencie utworu. Muzycznie podfankowiony ta wstawka również nieźle buja.
Zmieniony unowocześniony „Kombinat”, „Sexy Doll”, „Telefony” i tak dalej i tak
dalej. Troszkę mnie razi może plastikowość produkcji, brakuje przestrzeni i
mięsa w brzmieniu, ale taka była wola zespołu. Najgorzej wydaje się brzmieć
plastikowy bas, który zastąpił żywego basistę.
Na płycie są oczywiście również kompozycje nowe, premierowe.
Jeśli się nie mylę to utwór „Lawa”- z bardzo przebojowym potencjałem, w
republikańskim rozumieniu. Do nowych utworów należą też „ Republika”, „Balon”,
„Zawroty Głowy”. Nie wiem czy jeszcze jakiś utwór wtedy wszedł na tą płytę, a
nie był znany wcześniej z różnych singli.
W przeszłości bardzo często eksploatowałem ten nośnik. Cała
ta płyta w odbiorze wydaje się łatwiejsza przystępniejsza w porównaniu z dwoma
pierwszymi, mocno zimnymi płytami. A ja z racji wieku jeszcze słabo znałem
twórczość czarno-białych republikanów, stąd traktowałem „1991” jako taką po
trosze Republikę w pigułce. Gdzie dostałem niby to co najlepsze plus rzeczy
nowe. Z biegiem czasu coraz rzadziej odkurzałem ten krążek na rzecz oczywiście
oryginalnych wykonań i klasycznych płyt w dyskografii tego zespołu.
Dzisiaj „1991” posiada raczej dla mnie status ciekawostki
fonograficznej niźli pełnoprawnego albumu. Za dużo nagrali przed jak i po tej
płycie dobrej muzyki, bym nie traktował tego krążka jedynie jako okresu
przejściowego, jako wybudzenie się Republiki z hibernacji.
Już od dłuższego czasu zamierzałem pochylić się nad tym
zespołem. Zespół nieistniejący, o sławie raczej lokalnej. Co jeszcze można o
nich rzec, że wokal się zaakceptuje albo słuchacz go znienawidzi. No
powiedzmy, że jest specyficzny. Muza zakręcona, nie można odmówić jej
oryginalności. Bo zakręcenia nie brakuje wszystkim utworom znajdującym się na
tym dysku, który chłopaki sobie same nagrały i "wydały" gdzieś w początkach nowego tysiąclecia.
Chciałem zdobyć więcej materiałów poglądowych czytaj:
wizualnych, lecz niestety artyści żyją w "innym świecie" i okazało się to
zadaniem niemożliwym do wykonania. Liczyłem na okładkę i być może kilka zdjęć. Zdobyłem jedynie informacje nazwijmy to biograficzne, ale cóż one mogą wnieść mądrego do tego posta. To że są- czy też właściwie byli z Kościana w woj. wielkopolskim, to że... ale czy to ważne? Może chłopaki znajdą tego posta i się w końcu nade mną zlitują i coś mi wyślą. Bardzo fajnie zrobiony teledysk.
Urzekł mnie ten numer okropnie. Szczególnie
jego przekaz ideologiczny. Prawda, prawda i jeszcze raz prawda.Szkoda by tak niewielu ludzi mogło obcować z tym ciekawym materiałem muzycznym, stąd też gdy klikniecie w nazwę zespołu, będziecie mogli zapoznać się z całą zawartością płyty "Brud, smród"
Gdyby nie ten utwór, to w życiu bym nie napisał o tej płycie. Totalnie nie moja jazda. Tak jak mocno siedzi mi w głowie poprzedni "Pocisk Miłości", tak "King" płynie sobie supełnie poza moją estetyką. Duża część narodu polskiego uważa właśnie tą płytę za szczytowe osiągnięcie zespołu. Nie podielam tego zdania. Sam utwór tytułowy mnie od początku odrzucał, a gdy usłyszałem numer "Stany" to pogrzebałem zespół wraz z tą kasetą na wysypisku płyt niesłuchanych i niechcianych.
Nie zamierzałem nawet poznawać tego wydawnictwa. Wytrwałem w tym przekonaniu dobrych kilkanaście lat. Do momentu, gdy trafiła w moje ręce ta kaseta. To zdobyczna rzecz, bo jak już wspomniałem nie zamierzałem marnować kilkunastu tysięcy złotych, bo chyba tyle kosztowały wtedy kasety magnetofonowe na taki szajs. No i w końcu włączyłem ją sobie. Lata minęły moje, a ja nadal stały w uczuciach. Nic się nie zmieniło nadal nie mogę dotrwać do końca utworów.
Jedynie "Nabrani" nie dość że muzycznie ostro rockowo surowo, to genialny tekst i do tego świetnie zaśpiewany. Słucham go po tylu latach a nadal wydaje się być aktualny. ciekawe czy młodzież słuchająca T.Love wraca do tej płyty czy tylko bazuje na ich nowościach, a jeśli wraca, to czy nadąża za tekstem Muńczysława.
Pięknie wydana płyta, samą
przyjemnością jest już dzierżyć w dłoniach takie wydawnictwo. Po takim
opakowaniu zawsze ma się ogromne oczekiwania co do zawartości, liczy się że
będzie równie piękna. Zjadłem ta płytę więc najpierw oczyma? Dziś czas na
trzeźwą ocenę tej płyty, bo owszem pisałem już o utworze z tego krążka, ale
było to na gorąco, po uczestnictwie w koncercie, na świeżo w nocy, gdy jeszcze w
uszach brzmiały dźwięki koncertu, a emocje nie opadały.
Po tym czasie muszę
stwierdzić iż nadal kompozycja- bohaterka tamtego postu, jest nadal
najjaśniejszym momentem Aurum i robi najlepsze wrażenie. Poza tym to niestety
mam niemały problem z tą płytą. Moja ogromna miłość do Clostera, każe mi
przyjąć każde jego dzieło jako wydarzenia i otoczyć je pełną ojcowskiej miłości
opieką. W tym wypadku jednak im ja ojciec starszy jestem a moje dzieci coraz
młodsze, nie mogę coś ich mocno pokochać. Owszem skrzywdzić ich nie dam, lubię
na nie patrzyć ale już chęć do zabawy z nimi jak pierwszymi latoroślami już nie
tak żarliwa.
Czegoś mi tutaj brakuje. A
może inaczej powinienem napisać. To ja jestem inny niż kiedyś. Ten proces
rozpoczął się niedawno, lae postępuje w zastraszająco szybkim tempie. Mój słuch
stępił się na nowe dźwięki. Jako ilustrację tego co chciałbym przekazać
postaram się zacytować, tekst utworu, który w dosyć jasny sposób opisuje mój
stan. Zawsze wiedziałęm że dobry tekst utworu powie więcej niźli dziesiątki
słów przelanych na kartki.
„to co
wczoraj było postępowe dzisiaj jest wsteczne to co wczoraj było wywrotowe dziś jest bezpieczne znowu nie to znowu nie to znowu nie to znowu ten sam błąd po co wierzyć w to czego nie ma albo jest daleko stąd”
Czyj to
utwór?
By jednak
tak grobowo nie kończyć, wyciągnę te fragmenty tej płyty, które mimo wszystko
powodują radość z bycia ojcem, dojrzałym ojcem i napawają dumą, że ma się takie
mądre i piękne dzieci. Najbardziej ukochane dzieciaczki na "Bordeaux" to:
Strasznie byłem napalony na tą kasetę, kiedy o niej
słyszałem i czytałem naście lat temu. Czytam, że nowy projekt, że Titus z
Acidów, że Peter z Vader’a, że grają kowery światowego rocka. Tego całego Para
Wino jeno nie kojarzyłem, bo to jakby nie w mojej muzycznej estetyce się
obracał. W końcu okazało się, że któryś z moich kolegów miał zakupioną kasetę z
tym materiałem. Pożyczył mi, biegłem do domu z wypiekami radości na twarzy, włączyłem
kasetę. Pierwszy, drugi, trzeci numer. Nuda. Czwarty, piąty, szósty i siódmy-
nic się nie zmieniło- nuda. Dopiero przy kowerze Boney M. „Daddy Cool’ moje
serce szybciej zabiło, a lico się rozchmurzyło.
Po tym utworze, do końca już też
się nic nie dzieje. Chyba tylko ten utwór wyróżniłbym z tej kasety. Nie wiem,
czy to słabość dobranych utworów do przerobienia, słabość wykonania czy moje
marne poczucie humoru, kazały mi oddać natychmiast kasetę właścicielowi. No i
jeszcze perkusja, która brzmi niczym z automatu- straszne.
Przez lata nie zaprzątałem sobie myśli tą płytą, ani też do
niej nie wracałem. Dopiero niedawno przeglądając stare numery Teraz Rocka,
natknąłem się na recenzję reedycji tej „kultowej kasety”? Mój wzrok przyciągnął
spis utworów, w którym zauważyłem o wiele więcej tytułów niż na tej
nieszczęsnej kasecie. Faktycznie czytam i dowiaduję się, że dodano do dysku
jakieś bonusowe kompozycje.
wersja pierwotna, się panu bardzo podobała jak możemy się dowiedzieć z tej recenzji.
Moje wrodzone usposobienie nakazało mi wykonać
sentymentalną podróż w czasy młodości, by poczuć ten klimat ponownie, a przy
okazji przekonać się czy po latach coś się zmieniło w moim podejściu do tej
produkcji. Może dodatkowe kowery są lepsze, ciekawsze? Pomyślałem naiwnie. Cóż, odpalam. Pierwszy
dodatkowy, drugi dodatkowy, trzeci dodatkowy. Nuda. Kolejny, jeszcze jeden,
następny, coraz nudniej. Kiedy się to skończy, następny, idę po kawę, bo zasnę.
Wiem, nigdy nie lubiłem takiej muzyki, i już pewnie nie polubię.
Wersja z bonusami, się panu raczej średnio podobała jak widać z recenzji poniżej. Przez niego musiałem jeszcze raz przezywać ten muzyczny koszmar, a przy okazji znó.w miałem szesnaście czy też siedemnaście lat.