Wróciłem wczoraj z próby, włączam TVN Style, a tam siedzi na kanapie w ciemnych okularach i buraczkowej koszuli Muniek Staszczyk i opowiada pani prowadzącej program Magiel towarzyski o tym, że ma w dupie fejsbuka, i że polskie primadonny polskiego popu go smieszą, bo się kłóca o to która jest większą gwiazdą i dlatego która ma grać jako ostatnia podczas jakiejś gali we Fromborku dajmy na to. Patrzę na tą scenę i juz wiem, czego będę słuchał w pracy- wczesnego T. Love.
I tak sobie myślę, chociaż kiedyś w to nie wierzyłem, że zespoły szczególnie rockowe swoja autentyczność i kreatywność tracą bardzo szybko. Rzadko się zdarza by energii i szczerości starczyło na całą karierę. No wiem może Dezerter i Pink Floyd sa zaprzeczeniem tej tezy, ale reszta zespołów jak najbardziej mi pasuje do tej autorskiej hipotezy. Takie T. Love jest obecnie śmieszne i żałosne. Muzycznie raczej nie mają nic do zaoferowania, jedynie talent Muńka do pisania czasem niezłych tekstów się broni, ale melodie w jakie to ubiera są straszne. Co miał zrobić pan Staszczyk? Mógł z godością stać się legendą kończąc swoją karierę muzyczną gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych. Wtedy wszyscy zapamiętaliby go jako barda pokolenia autora kilku całkiem zgrabnych i nośnych hitów pokoleniowych. A tak mam faceta, który musi ciągnac ten wózek dalej, bo to jedyna rzecz jaką umie robić, a żyć z czegoś trzeba. Z tej strony to rozumiem i pewnie zrobiłbym tak samo jak on. Ciężkie jest zycie rockera.
Powinni zakończyć na "Chłopaki nie płaczą", a tak - to męczą bułę dalej z pojedynczymi przebłyskami... nie tylko oni zresztą...
OdpowiedzUsuńSłusznie! Dla mnie jeszcze "Antyidol" daje radę, ale to już jest schyłek w angielskim stylu...
OdpowiedzUsuń