Dla mnie ta płyta to coś więcej niż tylko zbiór utworów. Kocham każdy trzask na niej. Począwszy od konferansjerki samego Johna na początku i między utworami, poprzez jego całą muzykę na tej płycie zawartą. Sama gitara i John, tak smutny i nastrojowy, że trudno to opisać. Generalnie nie jestem fanem grania akustycznego, bez pełengo instrumentarium i zazwyczaj taka forma mnie strasznie nudzi, ale w tym wypadku po prostu odpadam. Najlepsza płyta polska i zagraniczna z takim rodzajem grania. I nie chcę słyszeć żadnych Springstinów i ich Nebrasek czy Dylanów i smęceń Claptona unplugged w szczególności. Na "Magic Moments" jest więcej smutku, czadu, energii, nastroju niż gdziekolwiek dane było mi usłyszeć.
Tą płytę poznałem u mego frienda M., ten co ma pełno analogów i całe mieszkanie w płytach. Przegrał mi najpierw oczywiście kultowy "Helicopters" Porter Bandu na kasetę i tak się zaczęło. Zakochałem się. Potem tylko donosiłem tylko puste kasety i nagrywał mi wszystko co miał z Porterem w nazwisku. Od tej pory zostałem największym fanem talentu Johna Portera w powiecie. Zaraziłem nim też moich kompanów R i P.
Długie tygodnie nagrana płyta „Magic Moments” nie opuszczała mnie, a monologi Johna pomiędzy utworami weszły na stałe do mojego języka codziennego. Tak po krotce wygląda rys historyczny mego spotkania z Johnem.
Z Johnem miałem jeszcze raz okazję spotkać się twarzą w twarz podczas jego solowego- akustycznego- a jakże koncertu w poznańskim klubie studenckim Akumulatory. Przypadkowo zobaczyłem plakat na mieście i stwierdziłem, że idę, próbowałem namówić na wspólne wyjście R. ale z różnych względów (zapewne kobiety) nie poszedł ze mną. Do dzisiaj pewnie tego żałuje.
(zostawiłem sobie ten bilet i proszę, w końcu się przydał)
Ciemna scena, wysoki stołek, rzędy krzeseł, siadłem i tak siedziałem. Nie wiedziałem czego moge sie spodziewać. Wyszedł z granatowym akustykiem i zaczarował mnie swoim graniem. Było wszystko co na jego solowych płytach akustycznych. Byłem w niebo wzięty, od tej pory to już nie była miłość, a kult Johna Portera z mojej strony. To był najlepszy koncert na jakim byłem w życiu.
kompaktowa edycja
W czasie krótkiej przerwy, bo zrobił przerwę, udałem się do toalety, robię co mam do zrobienia, wchodzi ktoś, przesuwam się, patrzę a to John. Spytał: Jak ci idzie? (łamaną polszczyzną oczywiście), dobrze, odpowiedziałem, po czym myłem ręce, tak długo aż on skończył robić to co miał do zrobienia, i mył ręce też spojrzał na mnie uśmiechnął się i wyszliśmy razem. Taki czub jestem nawet się nie odezwałem do niego. Tak wyglądało moje z nim spotkanie.
Żeby nie było wątpliwości ma miłość do muzyki Johna skończyła się wraz z wydaniem jego płyty z Anitą Lipnicką. Nic do niej nie mam, znaczy się do Anity, ale muzycznie już tam nic dla siebie nie odnajduję.
świat zatrzyma się jednak dopiero wtedy gdy zabraknie Dylana czy Springsteena, bo to Oni są Bogami.
OdpowiedzUsuńPotem tylko donosiłem tylko puste kasety i nagrywał mi wszystko co miał z Porterem w nazwisku
OdpowiedzUsuńDwa Plus Jeden i Kayah również? ;-)
nie te rzeczy poznałem póxniej jak przestałem być aż tak ortodoksyjny w swoich poglądach
OdpowiedzUsuń