czwartek, 3 października 2013

Apteka- Narkotyki


 
W moim małym mieście jest chyba dziesięć aptek. Niezły to wynik jeśli spojrzymy na liczbę mieszkańców miasta. Świadczy to o tym, że nasi rodacy uwielbiają się leczyć i wydawać pieniądze na różnego rodzaju specyfiki poprawiające i naprawiając zarówno zdrowie jak i humor. Ja również jestem stałym bywalcem aptek, ale w aptekach, w krótych ja bywam stały dyżur za ladą ma Jędrzej Kodymowski, kóry oferuje mi dopalacze.
 
 
Ta płyta zmieniła moje młodzieńcze muzyczne życie, w którym do tej pory wszystkie zwrotki były ładne, refreny zgrabne, a solówki melodyjne. Tu dostałem rockową trójmiejską psychodelią po uszach i od tej pory rock nie był już dla mnie tym samym zbiorem dźwięków. Co prawda delektowałem się już ich pierwszym odlotem czyli "Big Noise" ale to tutaj Kodym w końcu chyba trafił na dobry towar w mieście i nie zawahał się go użyć. Pochłonęły mnie te przestrzenie gitarowe i wolny przemiał treści w warstwie wokalnej.
 
 
Genialny swego rodzaju nawet przebój był to onegdaj. Wejście solówki i zresztą ona cała nadal przyprawia mnie o dreszcze. Petarda! Nie ma tu rzeczy niepotrzebnych, za długich, nudnych. Całość eklektyczna odjechana, na maksa wyluzowana, bez chorych ograniczeń co do formy i stylu. Zagrali co chcieli i jak chcieli. Sam się zdziwiłem i zadałem sobie dzisiaj, pytanie słuchając tej płyty w samochodzie, że chyba jeszcze o niej nie napisałem, a wydawało mi się, że wszystkie najważniejsze płyty już praktycznie tu zamieściłem.
 
krótki przegląd twórczości Apteki
 
 
Jezuuu

Lata mijają, a "Narkotyki" ciągle ze mną. Przecudnej urody akystyczna miniatura Freedom rozczłonkowuję moją głowę, bez umiaru słucham tego numeru popijając zimnego drinka sporządzonego według przepisu głównego ideologa polskiego związku aptekarzy. Upojony tą duszną aurą kładę się na łóżku, a głowie w której kręci się od nadmiaru galaktyk ujrzanych podczas nocy wizji towarzyszy Puma. Muszę otrzeźwieć, by usiąść do skanera i wrzucić kolejną porcję archiwalii.
 
 
To jedna z dziesięciu najważniejszych moich polskich płyt. To już chyba sto szesnasta płyta, o której tak piszę, ale ta naprawdę jest w pierwszej dziesiątce. Posiadam jedynie reedycję z beznadziejnymi okładkami, tą o której pisałem już przy okazji The Noje Dada. Takie to marne graficznie, że aż wstyd mi tutaj wstawiać zdjęcia tej płyty. Kasetę SPV zapewne sprzedałem będąc w euforii po rewolucji cyfrowej, gdy zamieniłem ten szumiący nośnik na empetrójkę. Teraz jeno wspomnienie po tej kasecie mi zostało.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz