niedziela, 25 sierpnia 2013

Tilt 2000- Rzeka Miłości, koncert w Buffo

 

Nie można być całe zycie bezkrytycznym dla poczynań swoich faworytów. Różne rzeczy wybaczałem panu Lipińskiemu to i ta wybaczam chociaż uważam, że to najsąłbsza pozycja w jego dyskografii. Koncert unplugdt. Nie dość że wieje nudą, kompozycje wszystkie zagrane na jednym emocjonalnym akordzie, do tego nie różnią się niczym od oryginałów. Wszystkie utwory tiltowe straciły swoja zadziorność i waleczność. Gitara akustyczna skutecznie wykastrowała te songi z uczuć i emocji. Szczególnie jest to widoczne i zarazem słyszalne w kompozycjach pochodzących z okresu kiedy Tilt grał ostro rockowo. Natomiast przy utworach późniejszych, szczególnie z solowej twórczości artysty nie widzę kompletnie sensu nagrywania płyty lajf.


Rozumiem, mogli sobie panowie pojechać w trasę, zagrać akustycznie w klubach, pokazać swoje nowe odmienne delikatne rozmarzone oblicze, ale żeby zaraz robić z tego płytę koncertową. No nie jestem przekonany do tej decyzji. Chociaż z drugiej strony rozumiem ówczesną modę na takie płyty, która dotarła do nas za pośrednictwem archiwalnej już muzycznej telewizji znanej kiedyś w epoce przez cyfrowej jako MTV. Może też jakieś zobowiązanie wobec wytwórni, wydawnictwa managementu spowodowały ten niefortunny krok, a może po prostu Lipiński był przekonany, że te utwory w takich wersjach zasługują na oficjalneupublicznienie pod nazwą Tilt. Dobór utworów również ze wskazaniem na kompozycje spokojniejsze, bardziej stonowane mnie nie przekonuje, ale przykład "Szarych Koszmarów" jednoznacznie pokazuje, że nie mozna w takiej konwencji nagrać płyty bez prądu. Stąd też dlatego strasznie mi się dłuży i zlewa w jeden utwór cała ta płyta.
 

 
Ciężko mi tu znaleźć jakiś jaśniejszy fragment tego koncertu, wszystko jest niby okej, wszystko dobrze brzmi, same przeboje, lub utwory, które mogłyby nimi być, lecz zabrakło jakiegoś natchnienia, jakiejś iskry bożej, albo diabelskiego płomienia sprawiającego, że ten koncert byłby czymś więcej niźli tylko poprawnym odegraniem utworów z całej działalności lidera Tiltu.
 
Trochę to taka droga do nikąd...
 
 
Jedyna dziwna rzecz, to fakt, że oglądałem transmisję z tego koncertu w telewizji naszej kochanej rodzimej i wtedy wydawało mi się, że to cudny koncert jest, oderwać się nie mogłem od muzyki i wizji. Ot, taką siłę jak widać ma obraz w połączeniu z muzyką. Jakiś czas potem, tylko muzyka do mnie docierała z płyty i tej magii już nigdy więcej nie usłyszałem. Szkoda.
 


1 komentarz:

  1. Na "Najmniejszym koncercie świata" jest już znacznie lepiej, choć "Runął już ostatni mur" w konwencji rzewnej, syntezatorowej ballady mnie w ogóle nie kręci.

    OdpowiedzUsuń